Niedaleko miejsca, w którym mieszkaliśmy w Norwegii
znajdowało się jezioro w którym można było łowić ryby. W tym celu przygotowane
były specjalne miejsca, małe cypelki lub pomosty. Wokół jeziora biegła
asfaltowa droga przy której znajdowały się nieduże parkingi na jeden lub dwa
samochody. Woda w jeziorze krystalicznie czysta a widoki wokół przepiękne.
Pewnego słonecznego dnia wybraliśmy się tam by w
odróżnieniu od morskich połowów, gdzie mamy do czynienia z aktywnym wysiłkiem
fizycznym – wyciąganie dorszy, czarniaków z dużych głębokości to frajda ale i
dobra siłownia – połowic w spokoju ze spławikiem na robala.
Obok jeziora, trochę na uboczu, znajdowała się mała
drewniana chatka, do której prowadziła wąska piaszczysta dróżka. Wymalowana
farbą na desce informacja „trout lake licence” wskazywała jednoznacznie, że tam
zakupimy stosowne pozwolenia na legalny połów ryb.
Pod dotarciu do chatki, obeszliśmy ją dookoła ze dwa razy
ale nikogo nie było, żywej duszy. Dopiero po chwili zauważyliśmy, że na ścianie
domku ktoś umieścił napis „licence” i strzałkę, która wskazywała na skrzynkę na
listy, a raczej dwie skrzynki.
Pierwsza skrzynka była otwarta i znalazłem tam małe
papierowe koperty z doczepioną kartką papieru oraz długopis. Na wewnętrznej
stronie drzwiczek tej skrzynki widniała instrukcja postępowania, jak się
okazało, w celu zakupienia licencji na połów ryb. I tutaj największe
zaskoczenie, otóż zgodnie z instrukcją, należało do koperty wsadzić należną
kwotę pieniędzy w NOK lun EUR i ją zakleić. Następnie na doczepionej kartce,
która okazała się samokopiująca, należało wypisać dzień połowu, imię i
nazwisko. Po wykonaniu trzeba było oderwać kartkę, wsadzić ją do kieszeni jako
potwierdzenie uiszczenia opłaty, a kopertę z pieniędzmi wrzucić do drugiej,
zamkniętej skrzynki.
I tyle w temacie zakupu licencji na połów ryb.
Natomiast to nie koniec „dziwnych” patentów na jakie się
tam natknęliśmy. Otóż obok wspomnianego powyżej domku był nieduży kawałek
zaoranego poletka z wbitymi szpadlami i widłami. Oczywiście w ziemi piękne i tłuściutkie
rosówki, no i nie musieliśmy brać ich do kieszeni bo Norwedzy obok szopki
postawili podajnik na małe plastikowe opakowania na robaki.
No i jeszcze jedno, rolka worków foliowych na
pozostałości po patroszeniu ryb, żeby nie wrzucać do wody lecz do worka i
ustawionych koszy na odpadki.
Aha, był jeszcze zbiornik/wanna z jakąś cieczą by
wypłukać w niej wędki przed i po wędkowaniu. Pewnie chodziło o dezynfekcję, tak
myślę.
Powiem wam, dziwny to kraj, dziwni ludzie ale wszystko
takie jakieś normalne, nastawione na komfort, by ułatwić życie. Przynajmniej
takie mam wrażenie po dziś dzień.
P.S.
Tak się zastanawiam, czy PZW nie mogło by zastosować
takiego rozwiązania pobierania opłat za wędkowanie w Polsce?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz